Forum .:Rock 'n Metal:. Strona Główna
  FAQ  Szukaj  Użytkownicy  Grupy  Galerie   Rejestracja   Profil  Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości  Zaloguj 

Album roku 1972

Napisz nowy tematOdpowiedz do tematu Forum .:Rock 'n Metal:. Strona Główna -> Plebiscyty
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat
Autor Wiadomość
mahavishnuu
Dżonson
Dżonson



Dołączył: 11 Mar 2013
Posty: 564
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 60 razy
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Wto 21:22, 15 Grudzień 2015 Temat postu:

Lady Vengeance napisał:

Z Brazylii może jeszcze by się coś znalazło, ale w sumie przychodzi mi do głowy Milton Nascimento, chociaż to też nie jazz a jakiś prog-pop.

Chodzi Ci pewnie o to:

Milton Nascimento/Lo Borges – Club da Esquina

Moim zdaniem to jest świetna brazyliana. Klasyka MPB. Jeśli chodzi o muzykę rozrywkową to jest to jeden z najlepszych albumów nagranych w Brazylii. Poza tym w tym kraju w 1972 roku wyszło kilkanaście niezłych albumów, ale raczej nie na listę do pierwszej trzydziestki, czy nawet pięćdziesiątki.

Coś narzekacie na jazz z tego rocznika. Bartosz zapodał te co lepsze i najbardziej znane jazzy, ale warto poznać także poniższe albumy. Wybrałem same takie, które prywatnie oceniam co najmniej 7/10. O niektórych napiszę wkrótce więcej.

Gato Barbieri – El Pampero
Catalyst – Catalyst

Norman Connors – Dance of Magic
Larry Coryell – Offering
Et Cetera – Knirsch
Hal Galper – Wild Bird
Joe Henderson – Black is the Color
Volker Kriegel – Inside: Missing Link

Pete Yellin – Dance of Allegra
The Awakening – Hear, Sense and Feel
Annette and Paul Bley – Dual Unity
The Bridge - Overdrive
Urszula Dudziak – Newborn Light
Michael Garrick – Cold Mountain
Egberto Gismonti – Aqua & Vinho - MPB/jazz
Keith Jarrett – Expectations
Jazz Band De Free – Ego
John Klemmer – Waterfalls
Jorge Lopez Ruiz – De Prepo
Passport – Second Passport
Heikki Sarmanto Big Band – Everything Is It
Sincerely P.T. - Sincerely P.T.
Sounds of Liberation – Sounds of Liberation
Michał Urbaniak Group – Inactin
Michael White – Spirit Dance
Toshiyuki Miyama & His New Herd : Masahiko Sato ‎– Yamataifu
Shunzo Ohno Quartet – Falter out
Hiromasa Suzuki – Kumikyoku Furukotofumi (Rock Joint Biwa)
Masahiko Meets Gary – Samadhi
Sadao Watanabe – Sadao Watanabe
Terumasa Hino Sextet – Fuji
Terumasa Hino/Mal Waldron – Reminicent suite
Masayuki Takayanagi And The New Direction In Arts – Free form suite
Masabumi Kikuchi Sextet - A short story for image: Hairpin circus
Masabumi Kikuchi, Gil Evans ‎– Masabumi Kikuchi With Gil Evans


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez mahavishnuu dnia Wto 21:38, 15 Grudzień 2015, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Lady Vengeance
Wafel
Wafel



Dołączył: 28 Cze 2015
Posty: 444
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 6 razy
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Wto 21:49, 15 Grudzień 2015 Temat postu:

^ Tak, dokładnie o ten album.

Poza tym, ta Et Cetera jest fajna (faktycznie dziwne że nie ma na liście, jestem ślepa bo myślałam że jest), aczkolwiek wolę tę z 1971.

Hendersona i Catalyst też mam u siebie w zeszycie, chociaż taką lekką nudą wieje (err znaczy się: soulem) więc pewnie Kapitanowi nie o taki jazz chodzi Smile (chociaż widzę że Cymande tam wrzucił). Catalyst fajniejsze.

Jaretta też można posłuchać, jest zupełnie ok (mimo że to strasznie długie).

Co do Barbieriego (i Airto, i paru podobnych), c_i kiedyś powiedział dość fajną rzecz, że to albo taka awangarda że strach komuś puścić albo taki kicz że wstyd Wink (mniej więcej tak szedł ten cytat). Te kiczowe momenty trochę mi przeszkadzają.

Do Dudziak mam akurat trochę sentymentu, pewnie dlatego, że co roku grała koncert w miejscu, gdzie pracowałam.

Kikuchi był fajny w 1971, zobaczymy te.

Natomiast na Bley'ów mogę zagłosować i również polecam.

Innych rzeczy nie znam albo znam i nie chce mi się na ich temat wypowiadać Smile.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Lady Vengeance dnia Wto 21:51, 15 Grudzień 2015, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
che
Hipopotam
Hipopotam



Dołączył: 26 Gru 2011
Posty: 1967
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 14 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Kraków
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Wto 22:06, 15 Grudzień 2015 Temat postu:

Mahavishnu, coś dla Ciebie Wink

[link widoczny dla zalogowanych]

Jest tego trochę... 5 stron. A może już tutaj szperałeś?


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
nihil reich
Hipopotam
Hipopotam



Dołączył: 03 Lip 2013
Posty: 1211
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 17 razy
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Wto 22:25, 15 Grudzień 2015 Temat postu:

Kapitan Wołowe Serce napisał:
Słucham właśnie (ale chyba wkrótce się poddam) Organic Music Society Dona Cherry i wydaje mi się, że jest to jedna z najmocniejszych przestróg przed zażywaniem narkotyków, jaka istnieje.


Serio takie złe? Aż z ciekawości sobie posłuchałem kilku losowych momentów i zdaje się przyzwoite, tylko długość odstrasza.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
mahavishnuu
Dżonson
Dżonson



Dołączył: 11 Mar 2013
Posty: 564
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 60 razy
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Śro 02:03, 16 Grudzień 2015 Temat postu:

Lady Vengeance napisał:

Hendersona i Catalyst też mam u siebie w zeszycie, chociaż taką lekką nudą wieje (err znaczy się: soulem)

Nie strasz tym soulem, bo w rzeczywistości jest go na tych płytach niewiele. Na szczęście. Smile
W przypadku Catalyst jedyny kawałek, który jednoznacznie można powiązać z soulem to krótki „Ain't It the Truth”.
Generalnie to mocno fjużyniaste płytki, choć nie tylko. Częściowo łapią się pod jazz-funk. Catalyst czasami grają trochę w konwencji post-bopowej, na szczęście nie tej konserwatywnej – głównie chodzi o saksofonistę Odeana Pope'a. Można ich powiązać z Hancockiem. Ich pianista Eddie Green obraca się w bardzo podobnych klimatach (styl, brzmienie, nawet technikalia - sposób, w jaki wykorzystuje echoplex, na późniejszych płytach także modulator pierścieniowy). „Black is the color” to obok „Black Narcissus” najbardziej eksperymentalny album Hendersona, nagrany w konwencji fusion.


che napisał:
Mahavishnu, coś dla Ciebie Wink

[link widoczny dla zalogowanych]

Jest tego trochę... 5 stron. A może już tutaj szperałeś?

Tej strony nie znam. Zobaczę, co tam jest. Dzięki za link.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kapitan Wołowe Serce
Administrator
Administrator



Dołączył: 03 Wrz 2008
Posty: 8801
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 59 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Kraków
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Śro 07:54, 16 Grudzień 2015 Temat postu:

Dzięki za polecenia Mahavishnu!

Części z tych płyt jeszcze nie słuchałem (ale już nam - szperałem na Twoim RYMie Wink ), część chyba jest na liście, a resztę znam, ale nie wpisywałem uznając, że nudna (Connors, Coryell, Et Cetera - jak lubię ten zespół, tak to jest bardzo przeciętne według mnie, Kriegel, etc) , ale okej, wstawię, nie przyszło mi nawet na myśl, że kogoś to faktycznie może jakoś głębiej zainteresować Wink

Co do Hendersona, to Black Is the Color jest albumem dobrym i generalnie wartym polecenia, którego od czasu do czasu słucham, niemniej to absolutnie nie jest na listę. Gdybym robił na RYM setki z każdego rocznika, jak Mahavishnu (sam robię 50, żeby dawać tylko najlepsze rzeczy) to pewnie by się to do niej załapało, ale to tyle. Spox fjużyn.

To samo mam zresztą do powiedzenia na temat kolejnej jego płyty: Multiple z 73. Dopiero The Elements nagrany z Alicją Koltrejnową to coś na poziomie docenionego u nas Power to the People, ale to dopiero 74 rok.

nihil reich napisał:
Kapitan Wołowe Serce napisał:
Słucham właśnie (ale chyba wkrótce się poddam) Organic Music Society Dona Cherry i wydaje mi się, że jest to jedna z najmocniejszych przestróg przed zażywaniem narkotyków, jaka istnieje.


Serio takie złe? Aż z ciekawości sobie posłuchałem kilku losowych momentów i zdaje się przyzwoite, tylko długość odstrasza.


Płyta jest nierówna, mogłeś trafić na coś, co jest nawet okej. Ale te gorsze numery są totalnie z dupy:

https://www.youtube.com/watch?v=MZFmu6oAvk4

EDIT:

Gato Barbieri – El Pampero

Nigdy się do niego nie przekonam. Doceniam tą muzykę, ale słuchanie jej nie sprawia mi większej przyjemności. Latynoskie rytmy są znośne kiedy gra je Santana pięć razy szybciej, niż gra się je na ogół. Barbieri gra je w normalnym tempie w związku z czym do podkładu pt. gruby cygan z wąsem buja się na boki grają saksy jak u Sandersa. I niby grają one fajne, ale to, od czego muzycy wychodzą ze swoimi improwizacjami jest raczej żałosne. No kurwa - karnawał w Pszczynie ze Zbigniewem Wodeckim i Marylą Rodowicz okraszony free jazzowm saxem i pianinem.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kapitan Wołowe Serce dnia Śro 08:44, 16 Grudzień 2015, w całości zmieniany 5 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kapitan Wołowe Serce
Administrator
Administrator



Dołączył: 03 Wrz 2008
Posty: 8801
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 59 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Kraków
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Śro 12:32, 16 Grudzień 2015 Temat postu:

O czym ja to jeszcze nie pisałem...:

Zasadniczo uważam, że to nie są płyty, które będą walczyły o nie wiadomo jakie miejsca, ale lubię je, polecam i myślę, że ktoś z Was zechce dać je na swą listę.

Japońców zostawiam innym, choć jest tam trochę rzeczy bardzo fajnych (np. Babylonia Wind).

A.R. & Machines - Echo

Kolejna dobra płyta. Wiem, że niektórych ta kapela nudzi, ale mnie nie. Stylistycznie jest to samo co wcześniej - trochę elektroniki, trochę akustyki i transowy klimat.

Ash Ra Tempel - Schwingungen

Sądzę, że nagrywali to kompletnie zajebani, ale super im wyszło. Kto wie, może właśnie dlatego Wink Jest to kraut ćpuński do potęgi entej.

Donald Byrd - Ethiopian Knights

Słyszę tu niestety spadek jakości w porównaniu z Elektrycznym Ptakiem. Dużo tu funkowania i grania tego, co wszyscy wokół. Spox muzyka, są tacy, którzy bardzo lubią, sami sprawdźcie.

Catapilla - Changes

Spoko prog z elementami jazzu. Typowy NKR, czyli granie dobre, ale nie na tyle, żeby się wybić. Dla ciekawskich i dla tych, którzy chcieliby posłuchać proga, nie samych jazzów.

Eumir Deodato - Prelude

Dosyć znana rzecz, która w sumie mogłaby być bardzo udana, ale niestety nie jest. Grają tu ładne fjużyn, do którego - głupi oni! - dokładają zjebane sample z muzyką poważna, co daje karykaturalny efekt. Wchodzi Tako Rzecz Zaratusztra Ryśka Sztrausa, w sensie ten motyw znany, a potem dołączają jazzmani i grają do tego jakieś swoje rytmy i improwizacje. No, nie, niestety. Chciałbym, ale kurde, nie.

Doldinger - Passport

Zespół Passport Klausa Doldingera to dla mnie to samo co Brand X, czyli pozbawiona cech szczególnych fusion breja, gdzie niby dobrze grają i spoko się ich słucha, ale nie sposób odróżnić ich utworów czy płyt ani od siebie nawzajem ani od iluś tam kapel z epoki grających dokładnie tak samo. Jak ktoś lubi taką muzykę, albo chce się znać - a zespół jest dość znany - to zapraszam. Awangardziści dla których debiut RtFu jest zbyt plastikowy nawet nie mają po co sprawdzać połowy kawałka na youtubie.

Dzyan - Dzyan

Dzyan to świetny zespół, ale chyba jeszcze nie tutaj. Debiut jest bardziej etniczny, a mniej jazzowy i moim zdaniem mniej intrygujący od płyt następnych.

Keith Jarrett - Expectations

Fajną tą płytę Jarrett ma, tylko trochę długą. Jakoś nie do końca do mnie trafia, ale okej, może do Was trafi bardziej.

Missing Link - Nevergreen!

Niemcy bardzo lubili Colosseum i pozakładali sporo kapel grających w takim właśnie stylu. Trzeba się trochę z nimi osłuchać, bo przy pobieżnym kontakcie ta muzyka może znudzić, ale po kilku razach daje sporo frajdy. Głosować na to nie zamierzam, ale czasem słucham i jest git.

Mott the Hoople - All the Young Dudes

Klasyka glam rocka. Utwór tytułowy rzeźbił David Bowie i jest on bardzo fajny i autentycznie przebojowy. Dobry, angolski rock.

Procol Harum - Live in Concert With the Edmonton Symphony Orchestra

Najlepsza płyta Procol Harum. W sumie znajomość tego zespołu da się ograniczyć tylko do niej jednej.

Subject ESQ. - Subject ESQ.

To samo co Missing Link - Nevergreen!.

Tangerine Dream - Zeit

Fajne drony. Moje ulubione Mandarynki z czasów przed-elektronicznych.

Mal Waldron & Terumasa Hino - Reminicent Suite

Bardzo dobre jazzy. Polecam ogarnąć Waldrona, również zeszłorocznego. I tak najlepsze co nagrał nagrał z Embryo (Steig Aus), ale inne jego rzeczy też bywały dobre. To zdecydowanie jest!

Weather Report - I Sing the Body Electric

Może i to jest najmniej fajny album Pogodynek z ich najlepszych czasów, ale i tak jest świetny. Bardzo mocno polecam!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
mahavishnuu
Dżonson
Dżonson



Dołączył: 11 Mar 2013
Posty: 564
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 60 razy
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Śro 13:35, 16 Grudzień 2015 Temat postu:

Najlepsze japońskie płytki jazzowe i okołojazzowe z tego rocznika (1)


Kiyoshi Sugimoto Quintet – Babylonia wind (1972)

Najwyżej ceniony album w dorobku tego gitarzysty. Charakterystyczny dokument swoich czasów, bowiem znajduje się na nim mieszanka stylów wówczas obowiązujących, które Sugimoto umiejętnie powiązał w jedną, koherentną całość. Najwięcej jest elementów fusion, wywodzących się w prostej linii od „Bitches brew”. Fjużyniaste kawałki mają bardzo fajną psychodeliczną aurę, dzięki przestrzennemu brzmieniu elektrycznego fortepianu, swoje robią także przeróżne przeszkadzajki. Poza tym mamy jeszcze solidną dawkę post-bopu („Colsabard hill”) i free jazzu („Hieroglyph”). Pozycja zdecydowanie godna uwagi.


Toshiyuki Miyama & His New Herd : Masahiko Sato ‎– Yamataifu (1972)

Niezła gratka dla fanów awangardowego big bandowego grania. O ile inne albumy Miyamy i jego orkiestry z początku lat 70-tych są dla mnie dość męczące to „Yamataifu” jest wręcz przepyszny. Uwagę zwraca oryginalność koncepcji muzycznej. Big bandów trochę wówczas było, jednak ten naprawdę ma swoją tożsamość stylistyczną. Gdybym musiał już z czymś to porównywać to może z niektórymi płytami Sun Ra z początku lat 70-tych. To, co przykuwa szczególną uwagę to śmiałe eksperymenty, mające na celu zespolenie w jedną, zintegrowaną całość tkanki „akustycznej” i „elektrycznej”. Masahiko Sato poszukuje nowego soundu, posiłkując się modulatorem pierścieniowym. Uzyskuje w rezultacie frapujące, mocno kosmiczne brzmienia. Słuchając rozbudowanej kompozycji „Ichi”, zajmującej całą pierwszą stronę winyla ma się czasami nieodparte wrażenie, jakby obcowało się z big bandową wersją hancockowskiego Mwandishi. Jeden z reprezentatywnych albumów big bandowego jazzu z lat 70-tych.


Shunzo Ohno Quartet – Falter out (1972)

Debiutancki album trębacza, który zaczyna z wysokiego C. Już opener „Alfa” zwiastuje, że na tym krążku będą się działy ciekawe rzeczy. Słychać w nim, że Ohno nasłuchał się płyt Davisa z przełomu lat 60-tych i 70-tych, nie jest mu obcy spiritual jazz, pobrzmiewają także nieco echa debiutu Mwandishi. Skojarzenia z Hancockiem budzi także kompozycja tytułowa. Pojawia się w niej czasami temat grany przez trębacza i pianistę, który przywodzi skojarzenia z głównym tematem melodycznym „Maiden voyage”. Ciężar partii solowych wzięli na siebie głównie lider i pianista Mikio Masuda. Ponieważ kompozycje na płycie są długie ich popisy solowe nie należą do najkrótszych, co bynajmniej nie jest żadną wadą, ponieważ są zazwyczaj interesujące. „Falter out” jest przykładem bezkompromisowego fusion zespolonego z elementami nowoczesnego mainstreamu. Od czasu do czasu w trakcie improwizacji muzycy zapuszczają się także nieco w rejony free. Bardzo obiecujący debiut trębacza, który w przyszłości tylko raz zbliży się do poziomu debiutu.


Hiromasa Suzuki – Kumikyoku Furukotofumi (Rock Joint Biwa) – 1972

To, co różni ten album od wielu innych to fakt, że artyście udało się sporządzić dość oryginalny ekstrakt jazzu i rocka, w który umiejętnie wpleciono elementy muzyki japońskiej. Jej dalekowschodni koloryt uwypuklają dźwięki wadaiko i przede wszystkim biwy. W rezultacie otrzymaliśmy coś na kształt świeżej odmiany etnicznego fusion, który trudno jest zestawić z podobnymi projektami tego typu, pojawiającymi się choćby w krautrocku. Muzyka Suzukiego nie ma charakteru eksperymentalnego. Jazz-rockowy trzon wykazuje podobieństwo do bardziej mainstreamowych odmian tego gatunku. Utwory są z reguły krótkie i zwarte, jednak treściwe. Pianista zadbał o urozmaicenie w sferze aranżacyjnej i kolorystycznej, co sprawia, że muzyki słucha się z przyjemnością. Pozycja godna polecenia.


Masahiko Meets Gary – Samadhi (1972)

Niniejsza płyta jest owocem współpracy Sato z amerykańskim kontrabasistą Garym Peacockiem. Skład tria dopełnia jeden z najlepszych perkusistów jazzowych z Japonii - Motohiko Hino, znany najbardziej z wieloletnich występów w grupie swojego brata. Peacock na przełomie lat 60-tych i 70-tych przebywał przez dłuższy czas w Japonii. Przyjechał do Kraju Kwitnącej Wiśni, aby w większym stopniu skupić się na swoim życiu duchowym i oddać się kontemplacji. „Samadhi” nie jest płytą prostą w odbiorze. To dość ortodoksyjna wersja free. Kompozycje są bardzo swobodne w warstwie formalnej, oparte w ogromnej mierze na improwizacji. Masahiko Sato w utworze tytułowym, zajmującym całą pierwszą stronę płyty, gra na fortepianie, natomiast we wszystkich kompozycjach z drugiej strony winyla sięga po instrumenty elektryczne (Fender Rhodes i syntezator Mooga). Ciężko jest wyłowić w tej muzyce jakieś konkretne motywy, często ma charakter wręcz amelodyczny. Narracja jest bardzo poszarpana, natomiast rytmy przeważnie ataktowe. Motohiko Hino stara się w intuicyjny sposób tworzyć podstawę rytmiczną do improwizacji pozostałych muzyków, co nie jest rzeczą łatwą, zważywszy na ich bardzo swobodny charakter. Hermetyczny album przeznaczony tylko dla zwolenników awangardy.


Sadao Watanabe – Sadao Watanabe (1972)

Eponimiczny album artysty zwiastował zmiany w jego muzyce. Od tej pory z wolna zaczął włączać do swojej twórczości elementy muzyki afrykańskiej. Widać to już po samych tytułach. Właściwie wszystkie z wyjątkiem najdłuższego na płycie („Barbara”) mogą kojarzyć się z Czarnym Lądem. W porównaniu z „Paysages” (1971) nieco bardziej wyeksponowana została rytmika, niejednokrotnie bardzo gęsta, choć z pewnością nie można powiedzieć aby stała się ona dominującym elementem kompozycji. W kilku miejscach można się także dosłuchać melodii o wyraźnie afrykańskiej proweniencji (np. partia puzonu w „Mombassa”). Są to jednak tylko dodatki, tworzące pewien oryginalny koloryt całości, bowiem profil tego albumu jest nadal zdecydowanie jazzowy. Zmiany w muzyce Watanabe dokonywały się na drodze ewolucji, dlatego wciąż słychać wiele charakterystycznych przejawów jego twórczości z poprzednich płyt. Saksofonista nie wyzbył się nowoczesnego języka dźwiękowego, nadal eksperymentował z elektrycznymi instrumentami (gitara, elektryczny fortepian, bass). Zaproponował melanż różnych nurtów obecnych wówczas w jazzie, a więc: spiritual jazzu, łagodnego free, post-bopu, przyprawionych czasami wspomnianymi „afrykanizmami”. Płyta jest spójna pod względem stylistycznym. Jedynie zamykający ją „Umeme” jest utrzymany w dość ortodoksyjnej tradycji post-bopowej. Tym albumem Watanabe umocnił swoją pozycję, jako artysty posiadającego własny, charakterystyczny styl.


Post został pochwalony 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Lady Vengeance
Wafel
Wafel



Dołączył: 28 Cze 2015
Posty: 444
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 6 razy
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Śro 14:00, 16 Grudzień 2015 Temat postu:

Największym chyba smaczkiem z całego wątku jest "trwający 5 lat Rok Janusza". Niedawno doszłam do podobnego wniosku i rozmawiałam o tym na innym forum (tym "zupełnie niemuzycznym"). W naszej forumowej grze wybrałam kategorię 1977-1983. W tym przypadku warto było odejść od klasycznych dekad, bo właśnie... no właśnie, brakowało mi celnego podsumowania - kończył się Rok Janusza, mimo trwania lat 70 Smile

Oczywiście, nie wszystko od 1972 do 1976 włącznie jest takie beznadziejne. Can z 1972 i 1973 dla mnie jest tak samo świetny, Popol Vuh szczytowe, 1973 to najbardziej znana Magma, będzie jeszcze baaardzo dobry Gong i ważne KC. W przyszłym roku jest pierwszy Tom Waits i zaczyna się Eno (który zalicza się też jako artysta 1977-1983).

Fajnego jazzu będzie też mniej (mimo mojej dużej słabości do jazz-funku z keyboardami) chociaż w latach 70. on jeszcze będzie.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kapitan Wołowe Serce
Administrator
Administrator



Dołączył: 03 Wrz 2008
Posty: 8801
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 59 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Kraków
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Śro 14:16, 16 Grudzień 2015 Temat postu:

Nie no, będzie dużo krautu, będzie niebawem Henry Cow, będzie bardzo dużo jazz-rocków i fusion, ciekawy, nie-januszowy rock też był w rozkwicie (Cockney Rebel, świetny okres Younga, Reeda czy Roxy Music, Eno już wspomniałaś). Pierwsza część lat 70' to rozkwit tak zwanego progresywnego mainstreamu, który i tak był wtedy lepszy niż kiedykolwiek. Z tym Januszem chodziło mi przede wszystkim o to, że:

1) No, jednak większość naprawdę dobrych, klasycznych płyt z normalną muzyką to albo rock symfoniczny albo hard rock.
2) Powstało wtedy sto milionów podrzędnych płyt progowych, które niby są nawet dobre, ale ich ilość przytłacza i spycha dużo ciekawsze rzeczy na tysiączne miejsce w rożnych klasyfikacjach RYMa.
3) W Polsce oczywiście najbardziej znane są płyty dla Januszy. Jak się patrzy na "Dinozaurze Albumy Roków 197*" ciarki człowieka przechodzą. Żeby nie być gołosłownym:

1. Yes - Close to the edge
2. Genesis - Foxtrot
3. Jethro Tull - Thick as A Brick
4. Wishbone Ash - Argus
5. Emerson, Lake and Palmer - Trilogy
6. Deep Purple - Made in Japan
7. Deep Purple - Machine Head
8. Black Sabbath - Vol.4
9. Gentle Giant - Octopus
10. Khan - Space Shanty


Za wyjątkiem miejsc 8-10 (chociaż też nie do końca...) trudno to nawet sensownie skomentować.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Lady Vengeance
Wafel
Wafel



Dołączył: 28 Cze 2015
Posty: 444
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 6 razy
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Śro 15:52, 16 Grudzień 2015 Temat postu:

Henry Cow powinnam bardziej lubić niż lubię (tzn. zapewne będę głosować, albo przynajmniej dopuszczam taką myśl, natomiast nie będą to jakieś top 5 dla mnie). Kraut jeszcze będzie fajny, tak, natomiast dla mnie Amon Duul w tym roku to już łabędzi ich śpiew i wątpię że dam na listę (chociaż tbh narkotyczna psychodelia Carnival in Babylon i druga część Wolf City mi się podoba). Kraftwerki najbardziej lubię trzy pierwsze, istotnie, czyli nie to, z czego są znani. I Mandarynki też wolę z tego okresu niż z późniejszego. Jeszcze będzie dobre Embryo i Faust (z bólem nie dawałam Embryo czy Gili na listę w 1971) Czyli w sumie pierwsze lata z lat 70.

Young, Reed - masz rację. Nie do końca mój styl muzyczny nr 1 ale Reed do 1973 pociągnął z formą po VU, Young też w pierwszej połowie lat 70. nagrywał najlepsze rzeczy (czyli jeszcze do 1975 dożył).

Aczkolwiek Roxy Music to już muzyka wujków i nie zestawiałabym tego z Youngiem i Reedem.

"Powstało wtedy sto milionów podrzędnych płyt progowych, które niby są nawet dobre, ale ich ilość przytłacza i spycha dużo ciekawsze rzeczy na tysiączne miejsce w rożnych klasyfikacjach RYMa." - No tak.

A Yes z lat 1971-1972 to taki całkiem słuchalny, więc fajnie że mając do wyboru tyle masturbacji, Dinozaury akurat zagłosowały na Yes.

Na koniec przyznam się do czegoś brzydkiego - Wishbone Ash jest dla mnie zupełnie OK (przynajmniej te ich co lepsze rzeczy, czyli znowu pierwsza połowa lat 70.), może dlatego, że to taki prog bez proga. Na Trójce miętosili to bardziej niż powinni (pewnie stąd 4. miejsce u Dinozaurów), ale jest ok.

Aha, no i w styczniu idę na koncert Mulatu Astatke. Jak będzie dobrze zagrany, to dam dużo punktów Mulatu z Etiopii Wink

PS. Widzę że jeszcze jest Soul Makossa na liście Very Happy Ale to już nie aż *tak* fajne.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Lady Vengeance dnia Śro 16:37, 16 Grudzień 2015, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kapitan Wołowe Serce
Administrator
Administrator



Dołączył: 03 Wrz 2008
Posty: 8801
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 59 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Kraków
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Śro 16:13, 16 Grudzień 2015 Temat postu:

mahavishnuu napisał:

Toshiyuki Miyama & His New Herd : Masahiko Sato – Yamataifu (1972)


Bardzo dobry album! Jedyny z tych wszystkich Japończyków, którego w chwili obecnej mógłbym zmieścić w swej trzydziestce (choć nie wiem jeszcze czy to zrobię). Nie jest aż tak odtwórczy jak większość z tego co słyszałem i generalnie grają tu po prostu ciekawiej. Jak najbardziej dołączam się do poleceń.

mahavishnuu napisał:
Sounds of Liberation - Sounds of Liberation


Bardzo fajny jazz-funk z elementami spiritualu i szczyptą avant. Na listę raczej nie (w każdym razie nie na moją), ale usłyszeć warto.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kapitan Wołowe Serce dnia Śro 19:13, 16 Grudzień 2015, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
mahavishnuu
Dżonson
Dżonson



Dołączył: 11 Mar 2013
Posty: 564
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 60 razy
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Czw 17:00, 17 Grudzień 2015 Temat postu:

Najciekawsze japońskie płytki jazzowe i okołojazzowe z tego rocznika (2)
Moim zdaniem najlepsze pozycje to: 1,2,5.


Terumasa Hino Sextet – Fuji (1972)

Hino otoczył się na tym albumie młodymi, zdolnymi muzykami, którzy z wolna wchodzili już do elity japońskiego jazzu. Byli wśród nich między innymi: pianista Mikio Masuda, saksofonista Takao Uematsu oraz gitarzysta Kiyoshi Sugimoto. W tym czasie trębacz odchodził już od free jazzowych eksperymentów, skupiając się na wypracowaniu własnego języka muzycznego. Hino nie chciał epatować eksperymentalnym radykalizmem, jednocześnie unikał także „muzealnego” muzykowania w tradycji bopowej. „Fuji” okazał się doskonałym ziszczeniem tych dążeń, bowiem jest właśnie szczęśliwym przykładem znalezienia złotego środka pomiędzy jazzową awangardą a mainstreamem. Na albumie znalazły się cztery długie kompozycje, co w tamtych latach było dla artysty normą. Trudno jest którąkolwiek z nich wyróżnić. Może nieco odstaje poziomem jedyny utwór, którego nie skomponował lider tego projektu („A child is born” Thada Jonesa). Sekstet Hino świetnie czuje się zarówno w nieco spokojniejszych klimatach („Be and know”), jak i tych bardziej dynamicznych, jak choćby w kompozycji tytułowej. Wprawdzie zdarzają się fragmenty, gdy napięcie nie osiąga takiego skupienia, jak moglibyśmy tego oczekiwać, jednak wrażenie ogólne jest zdecydowanie pozytywne. „Fuji” jest z pewnością jednym z najświetniejszych osiągnięć Hino. Ustępuje tylko „Reminicent suite”, który, wedle mojego przekonania, jest szczytowym osiągnięciem artysty.


Terumasa Hino/Mal Waldron – Reminicent suite (1972)

Wyjątkowo udana współpraca kwintetu Hino z amerykańskim pianistą. Waldron był niezwykle płodnym artystą, ponadto angażował się w wiele pobocznych projektów. Fani rocka powinni go kojarzyć ze znakomitej płyty Embryo „Steig aus” (1971). „Reminicent suite” jest kolejnym świadectwem odchodzenia Hino od flirtu z free jazzem. W mniejszym lub większym stopniu było to już słyszalne na jego wcześniejszych płytach, takich jak: „Journey to air” (1970), „Alone together” (1970) czy też „Terumasa Hino Quartet: Hino at the Berlin Jazz Festival '71” (1971). „Reminicent suite” reprezentuje wzorcowy przykład jazzu modalnego. Nie jest to konserwatywny wariant muzykowania w obrębie mainstreamu. Hino nie zerwał zupełnie pępowiny z free jazzem, co słychać czasami w trakcie niektórych improwizacji. Na albumie znalazły się tylko dwa rozbudowane utwory. Stronę pierwszą wypełniła kompozycja tytułowa. Po ekspozycji głównego tematu przez kilkanaście minut trwają dość ekspresyjne partie solowe poszczególnych instrumentalistów. Ostatnich siedem minut to istna poezja dźwiękowa, bo oto pojawia się nieoczekiwanie przepiękna, subtelna melodia grana przez Hino na trąbce. Temat podjęty zostaje przez saksofon i fortepian, wprawiając słuchacza w błogi nastrój. Zajmujący drugą stronę „Black forest” jest dynamicznym utworem, w którym główny temat fortepianowy na 6/8 staje się podstawą do kilkunastominutowych improwizacji. Słucha się tego doskonale. Napięcie siada nieco w czasie solowych popisów kontrabasisty i perkusisty. Odżywa jednak w finale, gdy powraca hipnotyczny główny temat melodyczny, grany przez cały sekstet. Znakomity album.


Masayuki Takayanagi And The New Direction In Arts – Free form suite (1972)

Przykład dość ortodoksyjnego free ze sceny japońskiej. Rejestracji dokonano na żywo w „Aoi Studio” w Tokio w maju 1972 roku. Płyta zaczyna się bardzo niepozornie. „The blues” utrzymany jest w konwencji jazzu tradycyjnego i zdecydowanie nie zapowiada tego, co czeka nas później. Kolejny utwór wkracza już w krainę free jazzu i tak już pozostanie do końca. Słychać, że kompozycje w dużym stopniu są oparte na improwizacji, muzyka niejednokrotnie grawituje w stronę atonalności. Tradycyjnych melodii na tym krążku się nie uświadczy. Generalnie muzyka jest trudna w odbiorze i dość hermetyczna. Na pierwszy plan wybijają się partie lidera na gitarze oraz improwizacje multiinstrumentalisty, jakim jest Kenji Mori (flety, saksofony, klarnet). Najbardziej radykalny charakter przybiera kompozycja tytułowa, szczególnie jej trzecia i ostatnia część, oparta na dzikich i nieokiełznanych zbiorowych improwizacjach.


Stomu Yamash'ta & Come To The Edge ‎– Floating music (1972)

Wkrótce po przyjeździe z Francji do Zjednoczonego Królestwa Yamash’ta nawiązał współpracę z kilkoma mniej znanymi muzykami brytyjskimi, z którymi zarejestrował nowy album. Najbardziej znanym spośród nich stanie się wkrótce Morris Pert, który w drugiej połowie lat 70-tych występować będzie w Brand X, a później stanie się cenionym muzykiem sesyjnym. Pierwszą stronę „Floating music” wypełnił materiał studyjny, natomiast drugą utwory zarejestrowane na żywo w styczniu 1972 roku w londyńskim Queen Elizabeth Hall. Tym razem perkusista postanowił nieco ograniczyć swoje awangardowe zapędy, nie rezygnując jednocześnie z ambitnej formuły przekazu muzycznego. Otwierający album „Poker dice”, trwający, bagatela, ponad osiemnaście minut, jest najbardziej zbliżony do jazz-rocka. Opiera się w dużym stopniu na brzmieniu fortepianu elektrycznego, wibrafonu i innych instrumentów perkusyjnych. Generalnie trzeba stwierdzić, że jest to bardzo „perkusyjny” album. Koncertowa część „Floating music” to już nieomal „perkusyjne królestwo”. Czasami sprawia to, że muzyka robi się nieco monotonna, brakuje innych instrumentów, które wprowadziłyby element urozmaicenia. Z drugiej strony trzeba jednak przyznać, że Yamash’ta i Pert, grając na tej masie przeróżnych perkusjonaliów potrafią czasami uzyskiwać frapujące rezultaty kolorystyczne, co dobrze słychać w „One way”. To na pewno jeden z najbardziej udanych albumów w dyskografii artysty. Coś dla siebie mogą znaleźć fani rocka progresywnego, sporo jest także materiału mocno jazzującego (np. „Keep in lane”), momentami panowie odlatują nawet w rejony free jazzowe. Nie jest to może pozycja kanoniczna, ale posłuchać warto.


Masabumi Kikuchi Sextet - A short story for image: Hairpin circus (1972)

Jest to ścieżka dźwiękowa do japońskiego thrillera w reżyserii Kiyoshi Nishimury. Na szczęście muzyka zawarta na tym albumie nie ma nic wspólnego z typowym soundtrackiem. Jest to de facto normalna płyta studyjna. „Hairpin circus” stanowi naturalną kontynuację idei muzycznych zawartych na „Poo-sun”. Ściśle rzecz biorąc jest punktem wyjścia do dalszych eksploracji w obrębie jazzu elektrycznego. Tym razem muzyka jest nieco bardziej wysublimowana, sporo jest fragmentów delikatnych, operujących na niskim poziomie dynamiki. Zmianom ulega także rytmika kompozycji. Częściej niż wcześniej pojawiają się rytmy parzyste, synkopowane są wprawdzie wciąż obecne, jednak ich dominacja nie jest już tak oczywista. Często w poszczególnych utworach gra jednocześnie dwóch perkusistów (Yoshiyuki Nakamura, Motohiko Hino). Ponieważ każdy tworzy własny wariant muzykowania na swoim instrumencie, powstaje w rezultacie ciekawa, gęsta struktura kłębiących się rytmów. Uproszczenie tekstur rytmicznych oraz bardziej uchwytna melodyka głównych tematów sprawiły, że jest to muzyka nieco prostsza w odbiorze niż dwie poprzednie płyty. W najmniejszym stopniu nie wpływa to jednak na obniżenie poziomu artystycznego tego wydawnictwa. „Hairpin circus” należy do szczytowych osiągnięć artysty. Na wyróżnienie zasługują „Luna eclipse – Lamentation” i „Provincial”. Zawierają świetne partie solowe (cichym bohaterem jest saksofonista Kohsuke Mine), uwagę zwraca w nich wysublimowana kolorystyka. „Hairpin circus” zamyka pierwszy elektryczny okres w twórczości Kikuchiego. W następnych kilku latach skupi się na bardziej mainstreamowej odmianie jazzu.


Masabumi Kikuchi, Gil Evans ‎– Masabumi Kikuchi With Gil Evans (1972)

Wspólny projekt Evansa i Kikuchiego został zrealizowany w Tokio w lipcu 1972 roku. W big bandzie zagrało ponad dwudziestu muzyków, przy czym zdecydowanie przeważali jazzmani z Japonii. Oprócz Evansa, pochodzącego z Kanady, wystąpiło jeszcze dwóch muzyków amerykańskich - Marvin Peterson i Billy Harper. Grający na saksofonie Harper jest kompozytorem dwóch utworów z tej płyty. Gil Evans na początku lat 70-tych starał się unowocześnić fakturę swoich big bandowych kompozycji. Stosował bardziej nowoczesny język harmoniczny, zaczął także wykorzystywać elektryczne instrumentarium (bas, gitara, elektryczny fortepian, z czasem także syntezator). Na tej płycie Evans wykorzystuje także modulator pierścieniowy, co słychać szczególnie dobrze w „Priestess”. Masabumi Kikuchi na początku tej dekady także starał się eksperymentować z elektrycznym instrumentarium (Fender Rhodes, organy, na kolejnych płytach sięgnął po syntezator), osiągając na tym polu ciekawe rezultaty. Muzyka big bandu brzmi świeżo i zajmująco. Umiejętnie balansuje między tradycją a nowoczesnością. Dzięki temu może zainteresować nie tylko zwolenników klasycznych płyt Evansa z lat 50-tych i 60-tych, ale także tych, którym bliższa jest stylistyka jazzu lat 70-tych.


Post został pochwalony 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
nihil reich
Hipopotam
Hipopotam



Dołączył: 03 Lip 2013
Posty: 1211
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 17 razy
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Czw 18:27, 17 Grudzień 2015 Temat postu:

Lady Vengeance napisał:

Aha, no i w styczniu idę na koncert Mulatu Astatke. Jak będzie dobrze zagrany, to dam dużo punktów Mulatu z Etiopii Wink


W porządku jest ten mulat na statku, ale nie wyobrażam sobie żeby na to głosować, w sumie jest to najsłabszy album z ethio-jazzem jaki słyszałem (ten gatunek jednak zyskuje wiele na kompilacjach).


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
zuy_pan
Bad Motherfucker
Bad Motherfucker



Dołączył: 27 Sty 2012
Posty: 5826
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 40 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Nie wiem, skąd mam wiedzieć?
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Śro 01:43, 23 Grudzień 2015 Temat postu:

ej... Kurde, kozackie są te Bracia Allmany, trochę jak grejetful ded nakurwiają, fakt może to trochę przypóźno na takie granie, ale słucha się tego wyśmienicie.

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
zuy_pan
Bad Motherfucker
Bad Motherfucker



Dołączył: 27 Sty 2012
Posty: 5826
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 40 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Nie wiem, skąd mam wiedzieć?
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Sob 20:52, 26 Grudzień 2015 Temat postu:

Airto - Free- jakieś brazyliańsko-latynowskie jazzowanie, co brzmi jak z knajpy gdzie se tańcują i śmierdzi, chyba jednak jak dla mnie muza latynoska jest nie do zaakceptowania.

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kika
Gość






PostWysłany: Nie 17:01, 27 Grudzień 2015 Temat postu:

A dla mnie czasami jest. Smile
Powrót do góry
Lady Vengeance
Wafel
Wafel



Dołączył: 28 Cze 2015
Posty: 444
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 6 razy
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 20:17, 01 Styczeń 2016 Temat postu:

Tak słucham tych włoskich progów i już widzę że głosując na 1970 zapomniałam o tym:
[link widoczny dla zalogowanych]

(to nie jest prog na szczęście, ale mój ulubiony Morricone)


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
che
Hipopotam
Hipopotam



Dołączył: 26 Gru 2011
Posty: 1967
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 14 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Kraków
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Wto 10:58, 05 Styczeń 2016 Temat postu:

Lady Vengeance napisał:
Tak słucham tych włoskich progów i już widzę że głosując na 1970 zapomniałam o tym:
[link widoczny dla zalogowanych]

(to nie jest prog na szczęście, ale mój ulubiony Morricone)


Faktycznie prześwietna płyta. Nie wiedziałem, że robił takie rzeczy...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
nihil reich
Hipopotam
Hipopotam



Dołączył: 03 Lip 2013
Posty: 1211
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 17 razy
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Wto 15:07, 05 Styczeń 2016 Temat postu:

Kapitan Wołowe Serce napisał:

Les McCann - Invitation to Openness


Fajne, tylko ostatni utwór spartolony przez te kiczowate dźwięki Confused


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:
Napisz nowy tematOdpowiedz do tematu Forum .:Rock 'n Metal:. Strona Główna -> Plebiscyty Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, 4 ... 17, 18, 19  Następny
Strona 3 z 19


Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB Š 2001, 2005 phpBB Group
Theme bLock created by JR9 for stylerbb.net
Regulamin